We Were Here Holdcut ft. Duże Pe
Tekst piosenki
Z dziewiątego piętra wszystko wydaje się takie małe,
że zastanawiam się kim byłem, kim się stałem,
jakim banałem były wszystkie me plany
i moja głupia wiara w to, że w końcu wygramy.
Od urodzenia konamy po śmierć,
od urodzenia gnamy bo ćwierć,
to mniej niż pół, pół to mniej niż jeden raz,
nie zadowoli nic mniej niż Eden.
I tak z dewizą „nigdy dość’ na ustach,
gonimy za nadzieją w której skryła się pustka,
codzienna musztra jeszcze dobija,
sprawiając, że gubimy miłość i przyjaźń.
Dolatujące sny lecą jak ptaki zimą
i boli mnie gdy patrzę jak powoli giną,
płyną i płyną, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…
Z dziewiątego piętra wszystko błyskiem maleje,
wszystkie moje porażki, wszystkie nadzieje,
nie jest mi łatwiej z tym lecz z oddali,
mniej razi mnie ten pierdolony hiperrealizm.
Co nam zadali, co nas uzdrowi,
kto dziś się żali, kto dziś się głowi,
co się odnowi, co pójdzie na dno,
ile jest pytań trudno odgadnąć.
Zanim to bagno wchłonie mnie do reszty,
chce godnie brnąć przez ten smętny pieprznik,
by spróbować wreszcie złożyć w całość,
życiowe puzzle gdzie nigdy nic nie pasowało.
I tylko chaos w mojej głowie jak Husk,
z którego łowię pulsujące bólem szesnastki,
blaski i cienie, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…
Z dziewiątego piętra obserwuję życie na dole,
notuję jakie dziwne trasy ma jego kolej,
w sumie pierdolę co przyniesie mi jutro,
jestem tylko rozbitkiem co przypadkiem tu utknął.
Pijany wódką, chory snu brakiem,
zdrapuję z wierzchu życia pozory jak lakier,
byłem dzieciakiem, życie było wiosną,
potem nadeszła jesień i kazała mi dorosnąć.
Smakuję oschłość, którą przyniosła w nadziei,
że pojawi kiedyś znowu się wiosna,
tyle, że posmak dni przypomina mi,
że w kalendarzu zaraz nadejdzie zima
I co mnie tu trzyma, echo odpowie,
a ja chętnie posłucham i się dowiem,
co tu robię i biorę po sobie, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…
że zastanawiam się kim byłem, kim się stałem,
jakim banałem były wszystkie me plany
i moja głupia wiara w to, że w końcu wygramy.
Od urodzenia konamy po śmierć,
od urodzenia gnamy bo ćwierć,
to mniej niż pół, pół to mniej niż jeden raz,
nie zadowoli nic mniej niż Eden.
I tak z dewizą „nigdy dość’ na ustach,
gonimy za nadzieją w której skryła się pustka,
codzienna musztra jeszcze dobija,
sprawiając, że gubimy miłość i przyjaźń.
Dolatujące sny lecą jak ptaki zimą
i boli mnie gdy patrzę jak powoli giną,
płyną i płyną, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…
Z dziewiątego piętra wszystko błyskiem maleje,
wszystkie moje porażki, wszystkie nadzieje,
nie jest mi łatwiej z tym lecz z oddali,
mniej razi mnie ten pierdolony hiperrealizm.
Co nam zadali, co nas uzdrowi,
kto dziś się żali, kto dziś się głowi,
co się odnowi, co pójdzie na dno,
ile jest pytań trudno odgadnąć.
Zanim to bagno wchłonie mnie do reszty,
chce godnie brnąć przez ten smętny pieprznik,
by spróbować wreszcie złożyć w całość,
życiowe puzzle gdzie nigdy nic nie pasowało.
I tylko chaos w mojej głowie jak Husk,
z którego łowię pulsujące bólem szesnastki,
blaski i cienie, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…
Z dziewiątego piętra obserwuję życie na dole,
notuję jakie dziwne trasy ma jego kolej,
w sumie pierdolę co przyniesie mi jutro,
jestem tylko rozbitkiem co przypadkiem tu utknął.
Pijany wódką, chory snu brakiem,
zdrapuję z wierzchu życia pozory jak lakier,
byłem dzieciakiem, życie było wiosną,
potem nadeszła jesień i kazała mi dorosnąć.
Smakuję oschłość, którą przyniosła w nadziei,
że pojawi kiedyś znowu się wiosna,
tyle, że posmak dni przypomina mi,
że w kalendarzu zaraz nadejdzie zima
I co mnie tu trzyma, echo odpowie,
a ja chętnie posłucham i się dowiem,
co tu robię i biorę po sobie, wierz mi, man,
wczoraj byliśmy tu, dziś jesteśmy tam…